Rebeka (2020) w reżyserii Bena Wheatleya nie jest pierwszą próbą ekranizacji powieści Daphne Du Maurier o tym samym tytule, kryminalnym thrillerze z wątkiem romantycznym. Historia opowiada o młodej dziewczynie, która w wyniku małżeństwa z poznanym na słonecznej Riwierze Francuskiej przystojnym bogaczem-wdowcem trafia do jego rodzinnej posiadłości, w której nikt nie potrafi zapomnieć o Rebece. Doskonałej, idealnej, pierwszej żonie Maxima De Winters, której duch wciąż zdaje się nawiedzać mury majątku.
Głównym problemem produkcji jest to, że niezbyt potrafi określić, do jakiego gatunku właściwie chciałaby należeć. Zbyt mało melodramatyczna jak na melodramat, zbyt mało romantyczna jak na romans i zbyt mało przerażająca jak na thriller. A to wszystko było do zrobienia – zamiast próby skopiowania wersji Hitchcocka, można było pokusić się o pójście w polemikę z pierwowzorem, lub postarać się przynajmniej poprzesuwać akcenty względem wersji z 1940. Niestety tego potencjału nie wykorzystano i w efekcie widz został postawiony przed mdłą i pozbawioną suspensu, oddartą z zawoalowanego erotyzmu i warstwy psychologicznej, kolorową wersją Rebeki z 1940. Nie da się ukryć, że pierwowzór zawiera trochę treści, na które dziś patrzymy zupełnie inaczej, ale niestety film nie zdecydował się na ich krytykę. Nadal więc możemy oglądać przemocowy związek prezentowany jako wielką miłość. Ciężko bowiem inaczej nazwać relację łączącą główną bohaterkę i jej męża – toksyczny związek, który nie potrafi rozmawiać, a pojawiające się problemy zbywa publicznym fochem, grubiańskim milczeniem lub atakiem złości. A naprawdę można było zrobić to inaczej. Tak, by widz rozumiał, dlaczego właściwie pani Be Winters staje murem za swoim mężem, choć wszelkie znaki podpowiadają, by brać nogi za pas. Wytłumaczeniem jest miłość, ale niestety sposób prezentacji tego wątku pozostawia wiele do życzenia, szczególnie biorąc pod uwagę, że produkcja jest kierowana do widzów 13+.
Innym problemem jest niestety dobór aktorów. Zdecydowanie najlepiej wyszedł tutaj casting Kristin Scott Thomas do roli pani Danvers, co było strzałem w dziesiątkę. Niestety trochę gorzej wypadają odtwórcy głównych ról, choć wcale nie wynika to z braku talentu aktorskiego. O ile Lily James jako Pani de Winter jest świetna w początkowej części, kiedy jeszcze jest słodka i niewinna, to jej przemiana nie wypada już zbyt przekonująco. Natomiast Armie Hammer odgrywający Maxima de Winter, jest zaskakująco mało wiarygodny ze swoją neurozą i miną zbitego psiaka (i ciężko zrozumieć, dlaczego na tego brytyjskiego bogacza wybrano Amerykanina, który nawet nie sili się na brytyjski akcent). Niestety brak chemii między bohaterami jest tylko gwoździem do trumny, przez który naprawdę ciężko zrozumieć motywację bohaterów, by trwać w tym małżeństwie. Biorąc się za ekranizację tej samej powieści Daphne Du Maurier, co Alfred Hitchcock w 1940, trzeba być przygotowanym na to, że widzowie będą porównywać ją z filmem mistrza suspensu. Niestety w nowej wersji kilka rzeczy nie zagrało, przez co jest produkcją poprawną, ale nie dorastającą do pięt wydmuszką poprzedniej wersji.
Ocena: 5/10