Nieczęsto można zobaczyć kino, które łączy intymność, humor i polityczny podtekst w tak lekkim, a jednocześnie trwałym cieście. Moje ulubione ciasto, nagradzane na Berlinale i FIPRESCI, to kameralna opowieść, która – z pozoru delikatna – niesie za sobą małą rewolucję. I choć nie bawi się w spektakularne gesty, zostawia widza z poczuciem, że właśnie w takim kinie drzemie prawdziwa siła.
Główną bohaterką jest Mahin – starsza kobieta, której życie toczy się w rytmie samotności, rutyny i herbaty parzonej codziennie o tej samej porze. Po tym, jak córka wyjeżdża do Europy, a przyjaciółki sugerują, że „czas najwyższy jeszcze coś przeżyć”, Mahin podejmuje z pozoru niewinny krok: zaprasza do swojego mieszkania taksówkarza poznanego na mieście. Co z tego wynika? Na pewno nie typowy romans, nie melodramat, ani nawet komedia. To raczej subtelna, pełna niepokoju opowieść o spotkaniu dwojga ludzi w systemie, który odbiera im nie tylko wolność działania, ale też prawa do samotności i bliskości. To film o godności, o wyborach i o tym, że czasem wystarczy jedno spotkanie, by zrozumieć, jak wiele jeszcze może się wydarzyć.
Lily Farhadpour w roli Mahin to aktorski majstersztyk. Bez zbędnych emocjonalnych wylewów, za pomocą spojrzenia i gestów, buduje bohaterkę cichą, ale pełną wewnętrznej siły. Jej relacja z Faramarzem (Esmail Mehrabi) to nie flirt, a raczej wymiana spojrzeń pełnych lat, które już minęły – i tych, które być może jeszcze zostały. Ich gra to ciągłe balansowanie między dystansem a czułością, co sprawia, że każdy dialog nabiera podwójnego znaczenia. I choć obsada jest ograniczona, każda postać na ekranie jest potrzebna – przyjaciółki Mahin dodają humoru, a jednocześnie przypominają, że wspólnota starszych kobiet w irańskim społeczeństwie to nie tylko krąg plotek, ale też źródło nieformalnego buntu.
Film nie należy do najbardziej dynamicznych – i trzeba to powiedzieć wprost. Jest powolny, niemal kontemplacyjny, co dla niektórych może być wyzwaniem. Ale w tej rytmicznej ciszy, w długich ujęciach i w subtelnych zmianach świateł skrywa się największa siła Mojego ulubionego ciasta. To kino zanurzone w rzeczywistości irańskiej, ale mówiące uniwersalnym językiem. O potrzebie bliskości, o opresji, która nie zawsze jest fizyczna, i o tym, że czasem największy akt odwagi to po prostu otwarcie drzwi przed nieznajomym. Ciekawie wypada także sposób, w jaki reżyserzy obchodzą cenzurę – bez dosłowności, ale też bez ugrzecznienia. Humor, który się tu pojawia, nie służy rozładowaniu napięcia – raczej wzmacnia absurd, z jakim bohaterowie muszą się mierzyć.
Czy Moje ulubione ciasto to film, który zmienia reguły gry? Nie. Ale jest to kino, które potrafi zmienić perspektywę – jeśli tylko damy mu na to czas. To jeden z tych filmów, które zostają w głowie długo po seansie, bo nie podają wszystkiego na tacy. Czasem trzeba usiąść, poczekać i zaufać, że emocje przyjdą później. W świecie, gdzie tempo i efekty specjalne wyznaczają wartość, warto czasem wybrać coś prostszego, spokojniejszego – i, co ważne, głęboko ludzkiego.
Ocena: 8,5