W polskim kinie, gdzie historie miłosne najczęściej podawane są w formule lekkich komedii romantycznych, Światłoczuła Tadeusza Śliwy stanowi powiew świeżości. To melodramat, który unika taniego sentymentalizmu, zamiast tego stawiając na psychologiczną głębię i prawdę emocjonalną. Film z dużą wrażliwością opowiada o spotkaniu dwojga ludzi z zupełnie różnych światów – Agaty i Roberta – i o ich próbie zmierzenia się z własnymi ograniczeniami.
Śliwa tworzy nietypową strukturę narracyjną, gdzie zbliżenie bohaterów nie następuje poprzez spektakularne gesty, lecz przez delikatne, codzienne doświadczenia. Agata, niewidoma instruktorka pracy z trudną młodzieżą i zapalona freediverka, w kreacji Matyldy Giegżno emanuje wewnętrzną siłą i pogodą ducha, ale także skrywaną tęsknotą za pełnią życia. Robert, fotograf grany przez Ignacego Lissa, to człowiek zamknięty w swojej samotności, wycofany i wypalony zawodowo. Portrety psychologiczne obojga bohaterów są pełne niuansów – ich zachowania, lęki i decyzje wynikają z konsekwentnie budowanej wewnętrznej logiki, a nie ze scenariuszowych skrótów.
Siłą Światłoczułej jest także znakomita gra aktorska. Matylda Giegżno i Ignacy Liss tworzą parę wiarygodną, emocjonalnie autentyczną, bez popadania w przerysowanie. Ich relacja rozwija się powoli, z dużą ilością milczenia i zawieszenia – co w kontekście delikatnej materii, jaką podejmuje film, wydaje się absolutnie trafne. Szczególnie Giegżno potrafi jednym gestem czy mimiką przekazać całą gamę emocji – od niepewności, przez radość, po subtelnie ukazaną frustrację.
Trudno mówić o Światłoczułej bez zachwytu nad jej stroną wizualną. Zdjęcia Michała Englerta to prawdziwy majstersztyk – ciepłe, miękkie światło, naturalne kolory, precyzyjna kompozycja kadrów. Woda – motyw przewijający się przez cały film – zostaje pokazana nie jako przestrzeń zagrożenia, ale jako symbol wolności, oddechu i wyzwolenia. Obrazy Englerta mają w sobie coś kontemplacyjnego, zatrzymują czas, pozwalają widzowi zanurzyć się w emocjach bohaterów. Każdy kadr wydaje się świadomie zaprojektowany, ale nie jest przez to sztuczny – przeciwnie, wzmacnia poczucie autentyczności opowiadanej historii.
Światłoczuła to film wyciszony, celowo unikający dramatycznych kulminacji i emocjonalnych fajerwerków. Zamiast tego proponuje powolne, zmysłowe zanurzenie się w historię, gdzie najważniejsze rzeczy dzieją się pomiędzy słowami – w spojrzeniach, zawahaniach, gestach o sekundę za długich. To opowieść o miłości, która nie jest prostą ucieczką przed samotnością, ale raczej procesem – wymagającym czasu, odwagi i wewnętrznej gotowości, by odsłonić się przed drugim człowiekiem. Reżyser z dużą wrażliwością pokazuje, że prawdziwa bliskość rodzi się nie w momencie wielkiego wyznania, ale w akceptacji codziennych niuansów, w uznaniu zarówno siły, jak i zranień – swoich i cudzych.
W zalewie przewidywalnych produkcji, budowanych na prostych, od lat eksploatowanych schematach, Światłoczuła zdecydowanie się wyróżnia – nie tylko dojrzałością przekazu i odwagą w podejmowaniu tematów takich jak samotność, lęk przed bliskością czy emocjonalna dziedziczność, ale także formą. To film subtelny, a zarazem precyzyjny – zamiast krzyczeć, mówi szeptem, lecz za każdym razem trafia w sedno. W kontekście polskiej kinematografii to pozycja nietypowa: rzadko kiedy dostajemy tak celnie opowiedzianą historię o miłości, która nie ucieka w kicz ani cynizm. Światłoczuła udowadnia, że o relacjach można mówić bez uproszczeń i infantylizacji – bez potrzeby chowania się za formułą „głupiej komedii romantycznej”. To film, który ufa widzowi, jego wrażliwości i cierpliwości – i właśnie dlatego zostaje w pamięci na długo.
Ocena: 7